sobota, 25 lutego 2012

Między dwiema stronami medalu

Dobrze mieć na jakiś temat wyrobione zdanie. Można się wtedy obwarować po swojej stronie barykady i dzielnie go bronić. W sposób kulturalny bądź nie. Albo zrobić coś konstruktywnego i napisać komentarz, recenzję, felieton, artykuł. Dyskutować... Problem się pojawia w momencie, kiedy nie potrafimy się opowiedzieć po jednej ze stron, kiedy nie potrafimy przyznać racji i wyrobić sobie ostatecznej opinii. Wiele razy zdarza mi się trafić na jakąś dyskusję przeglądając fora i inne strony, i bywa, że czytając na spokojnie wypowiedzi, nie umiem rozstrzygnąć, czyja argumentacja tak naprawdę bardziej mnie przekonuje. Nieważne, nieistotne, zazwyczaj i tak szybko zapominam, i nie wracam już do tego.

Gorzej, jeśli znajomi będą chcieli naszego osądu przy swojej kłótni. Takie sytuacje rzeczywiście bywają problematyczne, wiadomo - żadne pośrednie rozwiązanie nie wchodzi w grę, każdy chce konkretnej odpowiedzi. Trudno przyznać, kogo stronę rzeczywiście się bierze, jeszcze trudniej próbować wyjaśnić, że nikt nie ma w tym przypadku absolutnej racji. Znamy, niekoniecznie lubimy.

Czasem myślę sobie, że takie utknięcie między dwiema stronami medalu jest świadectwem pewnej dojrzałości lub trzeźwego spojrzenia na sytuację, wykazania się otwartością umysłu na dyskusje i przyjęcie do wiadomości, że być może nie ma jednej prawdy, a rzeczywistość jest wielowarstwowa. Innym razem przeciwnie, dochodzę do wniosku, że jest to przejaw głupoty i zaciemnienia, dowód miałkiego charakteru, który nagnie wedle swego widzimisię byle bzdura. Może to po prostu zależy od sytuacji? A może w tym momencie przyjmuję postawę konformistyczną, zmieniając zdanie w zależności od tego, co mi jest wygodniejsze? Nie pamiętam tak dobrze tych sytuacji i nie umiem ustalić, czy dochodziłam do jednego z tych dwóch wniosków zależnie od tego, czy miałam na jakąś sprawę solidnie wyrobione poglądy... Dotąd jestem w tej sprawie rozdarta i nie wiem, co myśleć. Zapewne ogranicza mnie mój subiektywizm, którego przecież pozbyć się nie sposób.

Właśnie, istnieją takie rzeczy, które powszechnie i ogólnie uznawane są za złe lub dobre - i spotykając dowolną osobę, naturalnie przyjmujemy, że i on podziela taką powszechną opinię. Ona dopiero musi się wykazać odwagą, by je uzewnętrznić! Choć nie zawsze wypada, acz to już inna rzecz. Czasem aż nie wiadomo, jak się w takiej sytuacji (czyt. rozmowie z osobą o nietypowych poglądach) odnaleźć - i tutaj uwaga, bo czasem tak łatwo zapomnieć, że rozmawiamy z osobą, człowiekiem, jednostką, a nie jakimś anonimowym "onym", który ma na celu zdeprawowanie nas, zniszczenie i nagięcie do swoich racji z niecnych pobudek. Trudna sztuka, każdy się chyba o tym przekonał.

Zauważyłam też ciekawą rzecz. Kiedy jesteśmy w jakimś "swoim' środowisku - w domu, wśród bliskiej rodziny, wśród przyjaciół, jakiejś grupki zżytych znajomych - wtedy zupełnie naturalnie zakładamy, że te osoby podzielą nasze stanowisko, zwłaszcza jeśli ogólnie istnieją jakieś dwie, trzy główne opinie, a my trzymamy się jednej z nich. W takich sytuacjach zazwyczaj czujemy się "bezpiecznie", głosimy swoje poglądy zupełnie swobodnie, rezygnujemy z ostrożności, która towarzyszy rozmowie z ludźmi słabiej znanymi. I zwykle mamy rację. Ale czasem, bez zastanowienia coś powiemy, damy się porwać sprawie, i nagle... Ktoś ma czelność się nie zgodzić! Jak on śmie?! Zwłaszcza, jeśli jest to jedna osoba przeciw całej grupie, która zapalczywie powtarzała sobie te same argumenty, co do których wszyscy są tacy zgodni. Wtedy zazwyczaj zaczyna się przekonywanie i nawracanie na jedyną słuszną prawdę. Zależnie od osoby, albo da spokój i przynajmniej pozornie ulegnie, albo zostanie zmiażdżona. Chwilowo, bo w takim gronie i tak dość rzadko dochodzi do trwałych konfliktów. Działa to też w druga stronę - poglądy, po których spodziewamy się, że są odmienne od reszty towarzystwa, pozostają ukryte. Zazwyczaj, chyba że ktoś ma ochotę na mniej lub bardziej kulturalną dyskusję albo lubi prowokować. Skąd to się bierze? Sławetna i instynktowna wręcz chęć przynależności do grupy, jedna z najbardziej pierwotnych rzeczy, która w nas pozostała i ma się dobrze. Moim zdaniem ciekawe zjawisko. Trochę jak obrona swojego podwórka przed ciałami obcymi...

Napisałam się, naprodukowałam i co? Obawiam się, że nic... Wszystko powyżej to efekt głośnego myślenia, które najlepiej chyba mi wychodzi, kiedy piszę. Konkretnych wniosków na razie brak, i mam przeczucie, że nigdy się nie pojawią, a przynajmniej nie będą trwałe. W takich tematach chyba już zawsze będę tkwiła... no cóż, między dwiema stronami medalu właśnie.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Warto być wolontariuszem!

Jak wiedzą zapewne wszyscy ci, którzy nie odcięli się od świata zewnętrznego, w tym i mediów, wczoraj miał miejsce XX finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - akcji, na którą co roku wyczekuję i z powodu której z wielką radością pozbywam się pieniędzy.

Jest to w moim przekonaniu przedsięwzięcie niesamowicie pozytywne i słuszne. Po pierwsze i najważniejsze, tak przez niektórych oczerniany Jurek Owsiak zawsze dokładnie się ze wszystkich zebranych pieniążków rozlicza. Można się o tym przekonać, wchodząc na przykład na tę stronę - mamy do czynienia z kilkudziesięciostronicowym dokumentem, w którym dokładnie wszystko rozpisano. To przykre, że tak wiele osób uważa, iż jeśli ktoś pomaga i na dodatek ośmiela się robić to skutecznie, koniecznie musi mieć w tym jakiś zysk. Nie chciałam tego pisać, ale z pewnych względów muszę: a jak wygląda kwestia rozliczenia na przykład w tak opiewanym przez niektórych Caritasie tudzież innych instytucjach przykościelnych? Ja nie twierdzę, że wszyscy księża są nieuczciwi, ale nie czarujmy się - nie raz i nie dwa Polacy, i nie tylko oni, mieli okazję przekonać się, jak przez niektórych z nich traktowane są pieniądze wiernych. Ale wracając do Caritasu - wystarczy chwilę pogrzebać w jakże cennej bazie danych, którą jest internet, by natknąć się na interesujące rzeczy - pozwolę sobie podlinkować pierwsze z brzegu: >>klik1<<; >>kilk2<<; >>kilk3<<. Tyle w temacie, bo nie mam ochoty się w to teraz zagłębiać, robię to z dwóch przyczyn, które pozostaną tajemnicą. Od siebie dodam tylko, że ja, jako osoba o specyficznych poglądach, nigdy nie przekazuję pieniędzy na organizacje przykościelne - zdecydowanie wolę te świeckie, one są zazwyczaj obserwowane i kontrolowane przez prawo o wiele uważniej. Aha, i uważam, że nawet niechby Owsiak zgarniał te zarzucane mu przez niektórych rzekome 50% - ważne, że sporo pieniędzy nadal idzie na potrzebujących... Oczywiście nie bronię też wolontariuszy: nieraz okazywało się, jak nieuczciwi potrafią być. Nie rozumiem takiego zachowania zupełnie, nie mieści mi się w głowie kradzież pieniędzy, które mają zostać przeznaczone na pomoc szpitalom i chorym dzieciom. Całe szczęście, że takie zachowanie raczej nie ma szans ujść na sucho - każda puszka ma swój numer i pieczęć; jeśli pieczęć owa jest rozdarta, wolontariusz ma problemy, jeśli puszka o konkretnym numerze nie trafi do żadnego z punktów, w których dokonuje się rozliczenia, osoba za nią odpowiedzialna również ma kłopoty.

A teraz poruszę o wiele weselszą stronę WOŚPu. Otóż w tym roku zostałam wolontariuszką. Wraz z z kilkoma innymi osobami o równie szlachetnych pobudkach przemierzałam dumnie ulice Bydgoszczy, wyciągając od przypadkowych ludzi pieniądze, a w zamian obdarowując ich serduszkami. Przyznam szczerze, że po ponad siedmiu godzinach chodzenia w tę i z powrotem (nawet nie chcę wiedzieć, ile razy zrobiliśmy rundkę od Bazyliki św. Wincentego à Paulo do Starego Rynku, o przemierzaniu Dworcowej nie wspominając...), a później przez ponad godzinę stania w kolejce do rozliczenia się z zebranych pieniążków, marznięcia, skakania, przytupywania, śmiania się i innych sposobach okazywania radości, prawie nóg nie czułam (za to teraz czuję i pewnie jeszcze przez tydzień będę intensywnie czuła), ale to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Nic nie opisze uczucia, które towarzyszyło wszystkim wyżej wspomnianym czynnościom. Uczucia niesamowitej radości wynikającej z przeświadczenia robienia czegoś pożytecznego dla innych, niesienia bezinteresownej pomocy, a co ważniejsze, wynikającego z faktu, iż tylu ludzi włącza się w akcję. Towarzyszyło mi uczucie wspólnoty silne, jak nigdy dotąd. Wolontariuszy oczywiście widzieliśmy całe mnóstwo, ale najlepsi w tym wszystkim byli ludzie. Zwyczajni ludzie, których pewnie nie raz mijałam na ulicy i mijać będę. Niektórzy z nich sami na nasz widok wyciągali portfele czy wciskali swoim dzieciom w ręce pieniążki, by maluchy mogły wrzucić je do puszki i, rzecz jasna, zostać obdarowane słynnymi serduszkami. Inni wykonywali powyższe czynności natychmiast po zagadnięciu, niektórzy po zobaczeniu naszych czarujących uśmiechów. Były chwile, kiedy wokół nas tworzył się mały tłumek z osób, które chcą wspierać naszą akcję. Momentami baliśmy się, że zabraknie nam serduszek - całe szczęście, że mogliśmy pójść do jednego ze punktów WOŚPu i uzupełnić braki. Wolontariusze wszędzie przyjmowani byli ciepło: na przykład my mieliśmy okazję wypić ciepłą herbatę czy kawę w biurze SLD posła Janusza Zemke, przy czym rozmowa prowadzona tam z nim i innymi pracownikami biura nie miała nic wspólnego z polityką, a właśnie z WOŚPem i wolontariuszami. Oczywiście byli ludzie, którzy odmawiali zasilenia puszki, byli tez tacy, którzy postanowili zupełnie nas zignorować - cóż, to ich wybór. Ale najpiękniejsze było właśnie to, że dorzucał się niemal każdy, nawet osoby ze wszech stron już "obserduszkowane" - choćby to było tylko kilka groszy, liczy się gest. Ludzie w większości przypadków nie potrafią odmówić udziału w tym szlachetnym przedsięwzięciu, i nieważne, czy robią to, bo wypada, czy dlatego że naprawdę chcą: najważniejsze, że puszka się zapełnia. 

Rozstanie się z puszką przyszło nam z trudem i radością jednocześnie - wierzcie mi, na sam koniec ważyła ze dwa kilo i noszenie jej wcale nie było takie łatwe! Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na efekt podliczania, w którym oczywiście nie mogliśmy nie wziąć udziału, za co zresztą panie od kilku godzin zajęte liczeniem monet o wszelkich możliwych nominałach (i wszelkiej możliwej walucie!) były nam wdzięczne. A gdy okazało się, że zebraliśmy ponad 805 zł w jednej puszce (na tamtą chwilę rekord Bydgoszczy, który, z tego co wiem, później został pobity!), satysfakcji nie było końca. 

Dziękuję Wam wszystkim, kochani - tym, którzy chodzili ze mną przez te kilka godzin, marznąć i ciesząc się, tym, którzy również byli wolontariuszami, a przede wszystkim wszystkim tym, którzy wrzucili pieniądze w czeluść puszki. Za rok powtórka z rozrywki i bicie kolejnych rekordów!

piątek, 18 listopada 2011

Głupota

Najróżniejsze formy przybiera i potrafi się kamuflować po mistrzowsku, ale jak dobrze by się nie kryła, głupota zawsze pozostaje głupotą. Chyba nikt nie jest w stanie się przed nią uchronić, dopada najmądrzejszych. Rani, krzywdzi, a zostawia po sobie pustkę i szkody, jak to zwykle bywa, nienaprawialne. Ale znacznie gorzej, gdy nosiciel nie chce jej zauważyć - wtedy nie ma dla niego ratunku, bo i zmusić nikogo do dostrzeżenia czegokolwiek się nie da.

Problem z nią jest taki, że zbyt często skutki odczuwają nie jej nosiciele, ale ich otoczenie. Cios pośredni, przed którym nie ma możliwości się bronić. Pijani kierowcy zaskakująco rzadko poważnie cierpią w wypadkach - oto najlepszy przykład. Głupota to jest trucizna, która działa bardzo powoli i na początku szkodzi wszystkim wokół, a nie ofierze. Ale prędzej czy później zawsze ją dopadnie, świadomą wszystkiego lub nadal zupełnie ślepą. Taka kolej rzeczy, taka rola trucizny, jadu czy też pasożyta.

Przykro się robi, kiedy zauważamy głupotę u kogoś, kogo sobie cenimy. Na przykład u rodzica. Dziecko zazwyczaj uważa słowo rodzica, w ogóle dorosłego, ale zwłaszcza rodzica, za rzecz świętą. "Jeśli mama tak mówi, to tak jest, to ty się mylisz!" "Ale moja mama twierdzi inaczej, więc jest, jak mówię!" Wiele z tych rzeczy, które mówiono nam w dzieciństwie tkwi w nas do dziś, choć niekonieczne musimy być tego świadomi. Ale nadchodzi pewien moment, w którym ze zdumieniem odkrywamy, że tata, ten sam, który zawsze podejmował tak rozważne decyzje i służył mądrą radą, się myli. Ewidentnie nie ma racji, choć wydaje mu się, że jest inaczej. Z oślim uporem chce dopiąć swego i ślepy jest na wszelkie argumenty. A co nam wtedy pozostaje? Najczęściej niewiele - przymknąć na ten fakt oko, wybaczyć, zapomnieć. Bo ta chwila przychodzi raczej kiedy nie jesteśmy jeszcze niezależni, kiedy musimy się dopiero nauczyć kłaść uszy po sobie, odpuścić, wycofać się, no i zrozumieć, że ile ludzi, tyle punktów widzenia. Bo tak, te pierwsze sprzeczki z reguły nie mają związku z głupotą jako taką. Gorzej, gdy zaczynają mieć. Niezależnie od tego, czy jest się już niezależnym, czy nie, patrzenie, jak niegdyś niepodważalny autorytet załamuje się, jest przykre. Bardzo przykre. Ale i trudno z tym zrobić cokolwiek, bo można sobie tylko poważnie zaszkodzić. Wydaje mi się, że takim momencie dużo rozsądniej jest delikatnie sugerować i niebezpośrednio uświadamiać błąd, niż stosować terapię szokową tudzież niepotrzebnie strzępić język. Albo, nie po raz pierwszy i nie ostatni, wycofać się ostrożnie - w codziennym biegu zbyt często działamy z rozpędu i zapominamy o swoich pierwotnych zamierzeniach czy celach. Czy gra naprawdę warta jest świeczki? Czy warto szargać nerwy swoje i drugiej osoby?

Dochodzę do przykrego wniosku, że głupota jest nieodłączną częścią świata i będzie istnieć przynajmniej tak długo, jak pojawiać się będą kolejne pokolenia ludzi. Działanie pod wpływem emocji, nieprzemyślane albo podejmowane w całkowicie egoistycznej intencji działania - oto jej główna pożywka. Ale ostatecznie jest i jasna strona, światełko w tunelu - tak długo, jak przynajmniej część z nas będzie umiała obrócić ją w swoją broń, wykorzystać doświadczenie i uczyć się na własnych błędach... Tak długo dla ludzi będzie jeszcze jakiś ratunek.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Obiektywna opinia nie istnieje!

Jako stała czytelniczka portalu Tanuki, jak i osoba, która na tenże portal kilka tekstów przesłała, często spotykam się z zarzutami odnośnie recenzji. Osoby niezadowolone z takiej, a nie innej oceny najczęściej zarzucają recenzentowi "brak obiektywizmu". Kiedy czytam te komentarze wielce pokrzywdzonych fanów, zastanawiam się, czy aby na pewno znają oni definicje zarówno przymiotnika "obiektywny" jak i słowa "recenzja".
Może dla porządku i jako podstawę dalszych rozważań jednak przytoczę obydwie?
"Obiektywny - odznaczający się obiektywizmem; wolny od uprzedzeń, bezstronny." 
Wg."Małego słownika języka polskiego" pod redakcją Stanisława Skorupki. PWN 1968.
„Recenzja <łac. recensio = przegląd> – omówienie dzieła lit. , spektaklu teatralnego, koncertu, wystawy, pracy naukowej, itp. Publikowane w prasie lub za pomocą innych środków przekazu. R. przybiera różne formy: od suchej parozdaniowej informacji o danym wydarzeniu kulturalnym do swobodnego felietonu. Charakter r. zależy od miejsca publikacji, w prasie codziennej r. mają zazwyczaj zadanie przede wszystkim informacyjne, w pismach literackich stanowić mogą wielostronne omówienie dzieła, maja niekiedy charakter polemiczny, zbliżają się też do eseju.(...)”
 Wg „Słownika terminów literackich” pod redakcją Janusza Sławińskiego. Ossolineum 1998.

Chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, że jeżeli "omówienie" i "felieton" to forma luźna, niepodlegająca jakimś ścisłym regułom i jak najbardziej w całości zależna od autora? Nie za bardzo możliwe jest, żeby recenzent, będący przecież także widzem, był w stosunku do recenzowanego filmu/książki/przedstawienia/anime/mangi bezstronny i wolny od uprzedzeń. Jakieś sobie zdanie o tym, co ocenia, wyrabia i po przedstawieniu go jedynie je uzasadnia. Jeśli jest w stanie wyłożyć sensowne argumenty, ma rację. A jeśli ktoś tę samą rzecz ocenia w zupełnie inny sposób i dobrze tę ocenę uargumentuje, także ma rację. Wydaje mi się, że człowiek inteligentny potrafi to bez problemu załapać. Każdy jest przecież inny i ma prawo odbierać np. dany film w zupełnie odmienny sposób. Dzięki temu życie jest ciekawsze, nieprawdaż?

A wychodząc poza słownikowe definicje, tak na chłopski rozum. Podczas oglądania filmu dostrzegamy w nim zbiór cech. Wyrabiamy sobie na tej postawie jakąś opinię, oceniamy. Niekoniecznie świadomie. Później, gdy zastanowimy się nad przyczyną takiego, a nie innego odbioru zaczynamy wspomniane cechy dzielić na wady i zalety. Na przykład wtedy, kiedy chcemy o filmie opowiedzieć znajomym, którzy rozważają możliwość obejrzenia. Albo i nie, idziemy dalej w świat nie zastanawiając się nad oceną głębiej. A co robi recenzent? Dokładnie to samo, tyle że on swoją opinię ubiera w słowa, wzbogacając ją o naprawdę solidne argumenty, wgłębiając się czasem w kwestie, które nie dla każdego widza są istotne  (np. sposób gry aktorów, obsada, ścieżka dźwiękowa), dorzucając do tego wszystkiego zgrabny opis fabuły, czasem postaci, jakieś podsumowanie, może nawet pokusi się o wnioski czy morały płynące z seansu. Podobnie to wszystko wygląda w przypadku książek, spektaklów, anime czy mang. Recenzja jest więc bardzo rozbudowaną opinią danej osoby na przykład o filmie. Jak powszechnie wiadomo opinia jest osobistą sprawą każdego człowieka, więc wniosek z tego taki, że recenzja także. Czyli jest subiektywna, nie obiektywna.

Jedyną rzeczą obiektywną w recenzji może być przedstawienie fabuły, ew. postaci. I, jeśli mówimy o anime, ocena poziomu animacji. Wszystko inne to jedynie kwestia gustu. Pewnie, teoretycznie fabuła może być dobra lub słaba, może mieć luki bądź być solidna, ale ostateczny odbiór całości niekoniecznie musi być tym podyktowany. Tyle że jeżeli recenzent widzi wady i niedociągnięcia, a mimo wszystko całość mu się podobała na przykład ze względu na klimat czy jeszcze co innego, musi o tym uczciwie wspomnieć. Co w 99% przypadków robi. Problem polega na tym, że zarzuty, o których wspomniałam, najczęściej dotyczą kwesti, których naprawdę nie da się określić jednoznacznie - daną postać, nawet jeśli nie jest szczególnie rozbudowana czy wiarygodna psychologicznie można lubić lub nie. Rysunek w komiksie może się podobać albo nie. To wszystko razem w pewien sposób wpływa na odbiór całości. Ale pewnie, lepiej rzucać bzdurne teksty o "braku obiektywizmu" niż chwilę pomyśleć i napisać, jeśli nie recenzję alternatywną, to sensowny komentarz. A dlaczego? Ano dlatego, że takie brednie wypisują najczęściej ludzie czymś zaślepieni, którzy nie potrafią swojego ślepego uwielbienia ubrać w sensownie brzmiące zdania, a coś takiego jak "argument" znają tylko z nazwy. I tak, ten problem dotyczy niestety głównie fanów anime. A może jednak nie? Może ja za mało siedzę w innych środowiskach, żeby wiedzieć? Może to pewna norma, pewien procent ludzi wszędzie? Mam nadzieję...

No dobrze, w takim razie skoro już wyjaśniłam najprościej, jak tylko potrafię, iż recenzja jest tworem prawie w stu procentach subiektywnym, a więc zależnym wyłącznie od gustu recenzenta, całkiem na miejscu wydaje się pytanie Po co w ogóle coś takiego pisać?. Przecież każdy będzie miał na temat danego produktu inne zdanie, tak więc sugerowanie się oceną, którą ktośtam, może zupełnie nieobeznany w temacie, wystawił, może nas wprowadzić w poważny błąd. Najważniejsze, żeby podczas czytania myśleć. Przede wszystkim patrzę na gatunek, któremu przyporządkowany zostaje dany produkt, potem na krótkie zawiązanie akcji, które pojawić się musi i wiem, czy taki pomysł mi się podoba, czy też nie. Dopiero później przechodzę do reszty tekstu, albo odwracam się z niesmakiem. Jak już wspomniałam, argumenty, którymi posługuje się recenzent powinny być solidne, nie do zbicia (przynajmniej w momencie, gdy tekst jest publikowany na jakimś poważnym portalu, nie wspominając już o piśmie - bo to oznacza, że został sprawdzony przez kogoś, kto się zna na rzeczy). Więc jeśli widzimy, że recenzent pisze "fabuła jest interesująca" i nic ponadto, możemy mieć wątpliwości. Co to znaczy, że interesująca? Widzę opis, ale wcale mi się interesująca nie wydaje... Ale jeżeli w tekście widnieje, że "jest interesująca, ponieważ pełno w niej nieoczekiwanych zwrotów akcji, dobrze poprowadzonych wątków i posiada satysfakcjonujące zakończenie" to już jest całkiem konkretna informacja. Oczywiście fabuła jest taka nadal tylko według recenzenta, ale recenzent, który dobrze potrafi uzasadnić swoje zdanie, to recenzent wiarygodny. Teraz pozostaje zadać sobie pytanie, czy oczekuję fabuły "pełnej zwrotów akcji" czy może przeciwnie, wolę coś spokojniejszego. To, co dla jednych stanowi zaletę, dla innych może być wadą, dlatego oczywiste jest, że podczas czytania takiego tekstu należy się zastanowić, czy to, co opisują, na pewno mi także (nie) przypadnie do gustu. Inna sprawa, że czasem pisanie recenzji jest ważne dla piszącego i stanowi cel sam w sobie, a korzyść z tego czytelnik odnosi niejako przy okazji (tak samo jak ja podczas pisania tego tekstu - gdzieś to wszystko muszę z siebie wyrzucić, a potem, w razie potrzeby, podam link do tego posta z lakonicznym dopiskiem "to wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia").

Jeśli ktoś nie rozumie sensu pisania takiego wywodu jak ten powyżej niech sobie zobaczy to i rozwinie te nieszczęsne 23 odpowiedzi. Akurat mój osobisty przykład, ale możecie mi wierzyć, że jest tego znacznie więcej - niestety. Tak, ja też zwątpiłam...

sobota, 30 lipca 2011

Szacunek

Moja babcia prowadzi coś w rodzaju pensjonatu - ma kilka pokoi do wynajęcia, serwuje też obiady. Krótko mówiąc, przyjmuje wczasowiczów i to prawie wyłącznie w okresie letnim. Trwa to już od kilku lat, przez jej dom przewinęło się całe mnóstwo ludzi. Ja zawsze spędzam kilka tygodni wakacji u babci i pomagam jej ze wszystkim. Wiele rzeczy widziałam. Wczoraj byłam świadkiem sceny, która skłoniła mnie do trochę głębszych przemyśleń.

Przyjechała pewna pani, starsza już kobieta po sześćdziesiątce razem z wnuczką, trzynastolatką. Dziewczę to z bliżej mi nieznanych powodów nie ma ojca - a może ma, ale on z nią nie mieszka? Nie mam pojęcia, to w końcu nie moja sprawa. W każdym razie ona mieszka sama z matką. A na wakacje pojechała z babcią, zresztą nie pierwszy raz - rok temu też były. Ta pani, jej babcia, jest chora: miała raka żołądka, jest po terapii. Teoretycznie zdrowa, ale wiadomo, jak to bywa z rakiem, musi więc bardzo uważać i regularnie się badać. A poza tym uważać na to, co je - nic smażonego, nic ciężkiego. Zamówiły one u mojej babci obiad, ale wygląda to w ten sposób, że babcia je tylko zupy, a wnuczka drugie dania. Wczoraj była kartoflanka i pierogi leniwe. I w tym miejscu zaczęły się schody - no bo ta dziewczyna nie lubi takiego czegoś! I ona jeść nie będzie, nie ma mowy! Oczywiście nie z tego wynikła cała późniejsza sytuacja, podejrzewam, że była tylko kroplą, która przepełniła czarę. Po obiedzie, kiedy już wszystko uprzątnęłam (wyszło na to, że babcia jadła pierogi - gotowane, więc akurat mogła, zupa pozostała nietknięta, a wnuczka nie zjadła nic) zaczęło się. Kłóciły się przez dobrą godzinę - że wnuczka jest okropna, że znowu ma fochy, że jej zachowanie jest nie do zniesienia, że ciągle tylko wyciąga pieniądze i wciąż jej mało. Z kolei babcia to jędza, a w ogóle, to one powinny już wracać! Natychmiast! Do domu! Uwierzcie mi, nie podsłuchiwałam - nie dało się nie słyszeć. Wracając do sedna - w całej tej kłótni padło jedno wyrażenie, które mnie zmroziło. "Zamknij w końcu tę mordę!" wykrzyknęła trzynastolatka do własnej babci.

Różne rzeczy mówiłam, bo nie układa mi się z rodzicami szczególnie dobrze (akurat babcię mam najlepszą na świecie ;). Ale nigdy w życiu nie powiedziałabym im czegoś takiego. Zresztą nikomu - nikomu dorosłemu z mojej rodziny. I żadnej dorosłej ani tym bardziej starszej osobie. Nigdy. Zdarzają się wyjątkowe sytuacje, ale nawet wtedy miałabym opory. Kwestia wychowania? Być może, w końcu dziewczę, o którym mowa wyżej, wychowywało się bez ojcowskiej ręki. Ale wydaje mi się, że są pewne zasady, którymi każdy się w życiu powinien kierować. Tytułowy szacunek.

Każdemu człowiekowi, nawet każdemu żywemu stworzeniu należy się szacunek. Banał? Być może, ale według mnie słuszny. Nie mówię tu o niewiadomo jakim respekcie. Chodzi o taką minimalną dawkę. Mówi się, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć. Na pewno. Z drugiej strony uważam, że każdemu, kogo jeszcze nie znamy, na starcie powinniśmy dać kredyt zaufania. Stosunek do danej osoby powinien się klarować z czasem i być podyktowany przez to, jaka ta osoba jest naprawdę, nie stereotypy i nie to, co mówią inni. Trudne? Pewnie, spróbuj bez uprzedzeń podejść do pijaka albo bezdomnego. Ale czasami zaskakująco łatwe, a mimo to niepraktykowane. Ludzie często bez powodu źle traktują innych. Tylko dlatego, że nie stać ich na tę odrobinę wysiłku i cierpliwości. Tak naprawdę mało kto nie zasługuje przynajmniej na tę minimalną dawkę - wszyscy jesteśmy ludźmi, wszyscy popełniamy mniejsze i większe błędy, ale zaskakująco często w dobrej wierze. Jeśli kogoś kiedyś potraktujemy z pogardą z błahego powodu, to do nas wróci. Okaże się, że popełniamy te same błędy, które tak nam przeszkadzają u innych; u siebie ich nie dostrzegamy lub dostrzec nie chcemy. Dlatego zawsze trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Wracając do punktu wyjścia i podchodząc do tematu od innej strony - są takie osoby, którym z definicji się szacunek należy. Ponieważ to nasza rodzina, która o nas dba i nas utrzymuje, kocha i wiele rzeczy wybacza. Ze względu na wykonywany zawód - oczywiście pod warunkiem, że go wykonują dobrze. Ze względu na wiek - o ile nie dają powodów, by ten szacunek szybko wyparował. I tak dalej, każdy dobrze wychowany człowiek powinien takie rzeczy wyczuwać instynktownie.

Ale co z taką gówniarą, w typie opisywanej wyżej? Pewnie będzie miała jeszcze problemy w życiu, długo z takim impertynenckim nastawieniem nie pociągnie. W końcu to jej babcia! Rodzona babcia, która w dodatku niedawno przeszła ciężką chorobę. To zwyczajna krótkowzroczność i egoizm - przecież nikt nie żyje wiecznie... Ale nie moja sprawa, nie mój problem. Otwieram tylko oczy jeszcze szerzej i uczę się na cudzych błędach...

Mała rzecz, którą chcę napisać odnośnie organizacji bloga - pomyślałam, że mogę od czasu do czasu wrzucić coś o książkach, które lubię. Takie małe (bądź nie, potrafię się w końcu rozpisać) recenzje. Zobaczymy, jak to wyjdzie...

poniedziałek, 25 lipca 2011

"Co, jak, dlaczego po co?", czyli pierwszy wpis.

Tak to już jest, że wszystko ma swój początek i koniec. Historia tego bloga rozpoczyna się dokładnie w tym miejscu, razem z tym wpisem. Kiedy się skończy - tego nie wiem. Mam problemy z regularnym prowadzeniem tego typu rzeczy, jednak tym razem postanowiłam się pilnować. I mam nadzieję, że mi się to uda. Cóż, czas pokaże, jak to się skończy...

Coraz częściej chodzą mi po głowie różne myśli i teorie, które gdzieś muszą znaleźć ujście. Dla mnie ważne jest też, aby miały porządną formę - prowadzenie bloga niejako to narzuca. Poza tym lubię dzielić się swoimi myślami z innymi. Stąd pomysł założenia bloga. Gdyby nie te dwa powody zapewne pisałabym do szuflady. Aha, i nie lubię pisać odręcznie, mam nieładne pismo...

No dobrze, teraz małe wyjaśnienie odnośnie adresu bloga. Nemezis - grecka bogini sprawiedliwej kary, przeznaczenia, według niektórych zemsty. Córka Nyks, czyli Nocy. Czasami nazywana "uosobieniem gniewu bogów". Jedna z wersji mitu wyjaśniająca pochodzenie Heleny Trojańskiej mówi, że to Nemezis była jej matką. Nemezis jest figurą, która od dość dawna mnie fascynuje. Widzę ją raczej jako Strażniczkę Sprawiedliwości, która w razie konieczności musi wymierzyć karę, niż boginię mściwą i bezlitosną. Bez szczególnego powodu ("a bo blog jakiś adres mieć musi" to inna sprawa) postanowiłam uczynić ją patronką mojego bloga. Szkoda tylko, że musiałam się uciekać do "nnemezis" tylko z powodu bloga, na którym ostatni post pochodzi z 2004 roku...

Tak czy inaczej, blog uważam za oficjalnie otwarty. Do następnego wpisu!